środa, 19 grudnia 2012

Doładowanie baterii

Spotkałam się dziś z dziewczynami - kiedyś pracowałyśmy razem, większość z nas pisała prace u tego samego promotora, to było takie ich wydziałowe spotkanie, tym bardziej mi miło, że zawsze mnie zapraszają. Ostatnio widziałyśmy się na konferencji. Dziś zrobiłam 130 km, żeby się z nimi spotkać przez godzinę i warto było.

Potrzebowałam spotkania z kimś, kto rozumie te wyrzuty sumienia, że referat jeszcze nie wysłany (a termin minął kilka dni temu), że firanek jeszcze nie uprałam, okien nie umyłam, bo ciągle są pilniejsze i ważniejsze sprawy...
Posiedziałyśmy sobie, rozmawiając o piernikach, dzieciach, sposobach na bolące gardło, a potem zauważyłyśmy, że panowie w tym czasie rozmawiali o pracy - to chyba dość typowe :)

Wracałam do domu razem z Mężem, jak kiedyś, gdy po drodze z pracy zabierałam go i mieliśmy godzinę w aucie dla siebie. Fajnie tak razem wracać.

I przestawiłam zegar w samochodzie - spieszył się od zawsze, dziś rano o godzinę i 28 minut, ja wiem o tym, że mój zegar tak ma, zawsze sobie to przeliczałam, ale gdy ktoś wsiadał - był zupełnie zdezorientowany.

Przestawiłam, bo stwierdziłam, że potrzebuję zrobić porządki w życiu. I mogę zacząć od uporządkowania zegara. Zawsze to coś.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Errata :)

Kiedy usiadłam przy stole z miseczką lukru i talerzami z posypką - chłopcy przyłączyli się. Najpierw Jelonek wyjadł pół talerza posypki, a potem Pipek rozsypał resztę na stole i pod stołem, ale było fajnie  :) Pierniki wyszły całkiem przyzwoicie udekorowane. Może rzeczywiście lepiej, jak chłopcy nie plączą się w kuchni między stołem, a piekarnikiem, a wspólne dekorowanie było całkiem sympatyczne (jeszcze dziś rano znalazłam we włoskach kawałeczki posypki).
Zmykam do łóżka (znów zostało mnóstwo spraw na jutro, a godzinę temu powiedziałam mężowi, że zaraz będę w łóżku...) Poniżej część pierników - wyszło ich cztery razy tyle (pomijam te, które nie doczekały dekorowania...) I jeszcze chciałam napisać, że mamy czwartą papugę, ale o tym następnym razem.

niedziela, 16 grudnia 2012

Piernikowo

Pieczenie pierników może wcale nie cieszyć.
Najpierw wymieszałam składniki. I wszystkiego było "na oko", bo po co zostawiać kawałeczek masła, a w takim razie trzeba też więcej mąki...
Kiedy skończyłam mieszanie, spojrzałam z powątpiewaniem na zawartość miski - przecież tego nie da się wałkować... Mam za swoje, trzeba było trzymać się przepisu.
A trzy minuty później wycinałam pierwsze pierniki.
Nie wiem, ile ich wyszło. Nie liczyłam, ledwo nadążałam z wyjmowaniem blach z piekarnika.
Sporo ich zniknęło, zanim jeszcze zdążyłam je udekorować.
Wyjątkowo późno powstały tegoroczne pierniki.
Jelonek vel Młodszy pomógł trochę w wycinaniu.
Pipek vel Starszy stwierdził, że nie ma ochoty.
Na pomaganie. Na pierniki też.
Potem zmienił zdanie i pół talerza pierników zniknęło w mgnieniu oka.
Ale to jakoś nie tak miało być.
Miało być razem.
I niechby kuchnia tonęła w mące, kakao, przyprawach i kolorowej posypce.
Czasem (często) myślę sobie, że kompletnie nie nadaję się na matkę.
Patrzyłam z zazdrością na koleżankę w trzeciej ciąży.
Wczoraj dowiedziałam się, że moja inna koleżanka, mama trójki dzieci, tego lata zaadoptowała jeszcze  bliźniaczki (i nie jest to kobieta, która siedzi w domu, ma takie stanowisko, jak ja, kończy doktorat, działa aktywnie w stowarzyszeniach i znajduje czas na zawożenie dzieci na zajęcia pozalekcyjne, wyjazdy z nimi na turnieje itp.).
A dziś rano, gdy kupowałam ciasto na świątecznym kiermaszu, patrzyłam na pewnego chłopaka (około 20 lat, na oko), który pomagał dziewczynom nakładać ciasto. Patrzyłam, bo on ma czas na spotkania grupy teatralnej, na pomaganie dzieciom z ubogich rodzin, a przy tym jest taki pełen radości i spokoju. I patrzyłam na jego mamę i miałam ochotę zapytać, jak wychowała takiego wspaniałego syna.
Dookoła mnie widzę idealne matki, szczęśliwe w macierzyństwie, a jeśli nawet mają chore dzieci i mnóstwo problemów - doskonale radzą sobie z wszelkimi trudnościami.
A ja mam wrażenie, że nie potrafię.
Że uciekam przed problemami w pracę, ale nawet to nie wychodzi mi ostatnio najlepiej.
Tydzień temu dopadł mnie jakiś wirus, ból gardła i katar.
Ciągle jestem zmęczona, obolała, chce mi się spać,
Może to przez ten nastrój i zmęczenie nawet pierniki nie cieszą.
I jeszcze w tle referat, który miałam wysłać wczoraj, a nie skończyłam go pisać.
Zgłoszenie na konferencję, też do wysłania wczoraj, a nie mam jeszcze tematu.
To, czy zrobię habilitację, czy nie - nie uczyni mnie lepszą mamą (gorszą może tak, bo będę ciągle zabiegana, zajęta pisaniem i wyjazdami). A z drugiej strony - mam na to jeszcze kilka lat, a moi chłopcy będą coraz starsi (i problemy będą coraz większe).
I tylko czasem sobie przypominam znajomą malarkę, której młodsza córka urodziła się z porażeniem mózgowym - ta kobieta powiedziała mi, że wbrew temu, czego się spodziewała, to dopiero po narodzinach chorej córki miała więcej wystaw, więcej podróżowała, więcej działała.
Próbuję wszystko ogarniać, ale rezultat jest naprawdę kiepski. I kiedy słyszę od dziewczyn w pracy, że jestem taka poukładana i zorganizowana - nic nie mówię, ale zastanawia mnie, skąd ludzie biorą to przekonanie.

niedziela, 18 listopada 2012

To tylko grypa

Kilkanaście dni temu w wypadku zginął mąż mojej koleżanki z podstawówki.
Przedwczoraj, również w wypadku, zginęła znajoma rodziców, babcia dobrej koleżanki Młodszego.

Wczorajszy dzień spędziłam w łóżku, każda próba podniesienia się kończyła się zawrotami głowy, do tego paskudne skurcze brzucha, takie, że oddechu nie można złapać.... Zaczęłam się czuć paskudnie w piątek, o paradoksie, po opuszczeniu gabinetu lekarskiego, w którym mój hematolog zanotował:
"pacjentka czuje się bardzo dobrze"...
A potem dopadła nas grypa. Żołądkowe paskudztwo, po kolei, mnie, męża, dzieci, w tym wszystkim tyle dobrze, że Młody był u babci, nie rozchorowaliśmy się wszyscy na raz, ale po kolei (ja na początek, więc Mąż jeszcze miał siłę, żeby się zajmować Młodszym i mną).
I kiedy dziś wstałam już samodzielnie i bez zawrotów głowy, pomyślałam sobie, że to cudownie, że to tylko wirus. Dwa-trzy dni i po sprawie. Nie poszłam w sobotę do pracy, odrobię zajęcia za tydzień. Nie opracowałam kolejnej procedury, zrobię to w poniedziałek. Ciągle jestem. Ciągle tyle jeszcze mogę zrobić. Mogę realizować plany, mogę je zmieniać, po prostu jestem. Nawet nie tyle dla siebie, co dla chłopców i Męża.

Z minusów wspólnego leżenia w łóżku przed telewizorem - Mąż obejrzał Perfekcyjną Panią Domu, będę miała teraz ciężkie życie, akurat w tej materii zupełnie nie jestem perfekcjonistką.


piątek, 9 listopada 2012

bezsennie

Mniej ostatnio sypiam i źle mi z tym, potrzebuję odpowiednich dawek snu, by właściwie funkcjonować.
Październik minął tak szybko, tyle się działo w pracy i poza nią, że czułam się, jakby kilka miesięcy minęło.
Zajęcia mam rozplanowane na jeden dzień. Fajnie. Ale w praktyce jestem w pracy 4 dni w tygodniu, jeśli nie częściej. Zebrania, szkolenia, spotkania - łapię się na tym, że brakuje mi czasu na przygotowywanie się do zajęć, jakby nagle proporcje się odwróciły.
Postanowiłam sobie, że od listopada we wtorki nie będę załatwiać żadnej papierkowej sprawy, to jest dzień dla studentów. I już w pierwszy wtorek listopada, zanim dobrze weszłam do budynku, okazało się, że trzeba zredagować jakieś pismo natychmiast... Studenci analizowali tekst, a ja stukałam w klawiaturę, wściekła niewyobrażalnie.
Znów dopadają mnie paskudne bóle głowy, mają związek z pracą i stresem.
Do tego dokłada się codzienność, chłopców lepsze i gorsze dni w przedszkolu i szkole (czemu tych lepszych dni ciągle jest mniej?), pranie, prasowanie, gotowanie...
Po powrocie z konferencji robiłam krokiety i piekłam ciasta.
I zastanawiałam się potem, do jakiego stopnia moja potrzeba gotowania i pieczenia bierze się z tego, że to lubię, a w jakim stopniu jest reakcją na moje wyrzuty sumienia, że tak mało mnie w domu, że w październiku byłam mamą nieobecną, a potem próbuję ciastami, babeczkami, sajgonkami rekompensować to moim chłopakom - ale tak się nie da.
Na pociechę czytam strasznie dużo, kupiłam sobie czytnik, czytam quebeckie powieści, czytam polską, francuską i włoską klasykę, opowiadania. Mogłabym spać zamiast czytać, ale jakoś nie zawsze potrafię od razu zasnąć, nawet, jak jestem strasznie zmęczona.
Dziś wolny od pracy dzień spędziłam na poszukiwaniach spodni w gigantycznym rozmiarze - dla mojego taty. W końcu kolega polecił mi mały sklep w starej dzielnicy, okazało się, że tam mają wszystko, gdybym zaczęła od tego sklepu - zaoszczędziłabym sporo czasu. Ale pewnie wtedy nie ujrzałabym szaro-czarnej torebki, która fantastycznie pasuje do moich sukienek. Choć z torebką muszę poczekać do grudnia - obiecałam sobie, że w listopadzie niczego sobie nie kupię i już widzę, że będzie ciężko, a do końca miesiąca jeszcze sporo zostało.

niedziela, 16 września 2012

Jesiennie

Właśnie sobie przypomniałam, że w torebce mam całkiem sporo kasztanków (takie malutkie są w tym roku, a może dzieci już wyzbierały te większe i nam trafiły się te maleństwa). Byliśmy dziś w parku, a przed parkiem na basenie. Ku mojemu zdziwieniu, Młodemu bardzo spodobały się szkolne zajęcia na basenie. Zimna woda (okropnie zimna, dziś sprawdziłam to na własnej skórze) wcale go nie zniechęciła. Dostał okularki (moje, różowe, ale to też mu nie przeszkadzało) i chyba dzięki temu pierwszy raz nie marudził, że ktoś mu nachlapał w oczy, nie wychodził co chwilę z basenu w poszukiwaniu ręcznika i fajnie się bawił. Do tej pory jeździliśmy na inny basen, ale szkoła wykupiła lekcje w innym miejscu i skoro Młodemu tak się tam podoba - postanowiliśmy, że będziemy tam jeździć częściej. Dziś w zasadzie prawie nie było ludzi, oprócz nas przyszło jeszcze trzech panów i pływali w dużym basenie, a mniejszy mieliśmy tylko dla siebie.
Jutro znów jadę do pracy (teoretycznie nadal mam urlop...). I jak słyszę o tym, że mam cztery miesiące wakacji, to się we mnie gotuje. Mam 35 dni urlopu i nie mam ich kiedy wybrać. A wyjazdy w trakcie roku akademickiego muszę odpracować.
Młodszy ciężko znosi zmiany w przedszkolu  - okazało się, że jego najlepsi koledzy są o rok starsi i chodzili z nim do grupy, bo nie było miejsca w grupie czterolatków. A w tym roku pięciolatków są dwie grupy i koledzy chodzą ze swoimi rówieśnikami. A Młodszy przez pierwsze dni siedział przy stoliku i w ogóle nie miał ochoty na zabawę, choć nawet dzieci podchodziły do niego i namawiały go. Pełnia szczęścia nastąpiła wtedy, gdy wszystkie grupy razem były na placu zabaw i Młodszy mógł się bawić z ulubionymi kolegami. Mam jednak nadzieję, że z każdym tygodniem będzie łatwiej.
Wróciliśmy również do rowerowych wycieczek, ale i tak najczęściej jeździ Mąż z Młodym, a ja z Młodszym przyłączam się sporadycznie. Najważniejsze, że Młodemu się podoba i sam domaga się tych wycieczek.
Kupiłam bilet do Paryża, lecę w lutym, na tydzień. Marzy mi się tydzień w Paryżu z chłopcami, tak, żebym mogła im pokazać moje ulubione miejsca, ale o ile Młody już jest w odpowiednim wieku, Młodszego najbardziej interesują place zabaw. Polecę sama, Mąż stwierdził, że skoro i tak będę całymi dniami na zajęciach, to on woli chłopcami zajmować się w domu. Tym bardziej, że to będzie akurat w czasie ferii zimowych.
Siedziałam dziś z Młodszym na ławce w parku, Młodszy jadł lody, patrzył na drzewa i powtarzał: "o, spadają liście". Spadają. Coraz zimniej. Coraz jesienniej. W sobotę poskładałam wszystkie letnie sukienki, wyciągnęłam rękawiczki i szale. To już ten czas, kiedy przestawiam się na prasowanie dla Mężowi koszul z długim rękawem (te z krótkim prasuje się szybciej, byle do wiosny...).
I piekę w kółko ciasto ze śliwkami i muffinki z jabłkami.  W domu pachnie cynamonem i jesienią. Przemyka myśl nieśmiała - a może to by było fajnie, siedzieć w domu, piec ciasta, czytać te wszystkie powieści, na które wciąż brakuje czasu, nie martwić się, kto odwiezie Młodego do szkoły i kto odbierze Młodszego z przedszkola, po prostu być mamą domową.
Pewnie dlatego, że w duszy ogromnie zazdroszczę mojej koleżance, która właśnie jest w trzeciej ciąży (jej synowie są w wieku 8 i 7 lat). Z każdym dniem dociera do mnie, że przybywa pozycji na liście rzeczy, których już nigdy w życiu nie zrobię. Jasne, wciąż istnieje lista pełna tych rzeczy, które chcę zrealizować, ale strasznie trudno pogodzić się z tym, że nagle rzeczy przenoszą się z tej właśnie listy nie do rubryki "zrealizowane" tylko do pozycji "za późno".


sobota, 18 sierpnia 2012

Po urlopie.

Tak, jesteśmy już po urlopie. A właściwie po urlopie Męża.
Na tegoroczne wakacje przewidział dwa (tak!) dni urlopu, co w praktyce przełożyło się na nasz wyjazd w minioną sobotę - mieliśmy zostać nad jeziorem do środy włącznie, ale od wyjazdu czułam się coraz gorzej i we wtorek zdecydowałam, że wracamy - w środę nie miałabym już jak siedzieć za kółkiem, a w czwartek Mąż musiał iść do pracy.
Bałam się tej podróży, zatkany nos, boląca głowa, prawie 200 km, z czego większość autostradami, ale to jednak trochę czasu za kółkiem.
Na początku odliczaliśmy kilometry do autostrady - mieliśmy wybór, czy jechać krajowymi drogami, czy autostradą, postawiliśmy na autostradę, wychodząc z założenia, że skoro źle się czuję, autostradą będziemy szybciej i łatwiej.
To było jednak błędne założenie.
Kiedy pobraliśmy bilet i zjeżdżaliśmy na autostradę, naszym oczom ukazał się gigantyczny korek. W pierwszej chwili stwierdziłam, że to pewnie ci, którzy zjeżdżają z autostrady i czekają przed bramkami, żeby zapłacić.
Znów się pomyliłam.
Na autostradzie wszystko stało. Tiry, osobówki, jedynie jakiś chłopak na motorze przemknął między pojazdami.
Zgasiłam silnik.
Mąż wyszedł dowiedzieć się, co się dzieje.
Młodszy zasnął chwilę wcześniej, a Starszy zameldował, że właśnie rozbolał go brzuch.
- Pięknie - pomyślałam - miało być szybciej...
Kilka kilometrów dalej był wypadek.
Po dwudziestu minutach od wjechania na autostradę, wreszcie coś ruszyło. Nie pytałam, jak długo stali pozostali.
Jazda była potwornie męcząca, dwa pasy, samochody, które jadą w niewielkiej odległości od siebie, hamowanie co chwilę, a ja znów odliczałam kilometry do końca tej autostrady - na następnej ruch jest mniejszy i są trzy pasy, miałam nadzieję, że wreszcie odetchnę.
Przed zmianą autostrady jeszcze postój na bramkach - około pół godziny, Młodszy obudził się i z Młodym marudzili na zmianę.
W końcu ostatnie 40 km do domu. Moja ulubiona autostrada prawie pusta, dojechaliśmy błyskawicznie. W mieście też nie było korków (zrobiło się późno).
Padłam.
Nafaszerowałam się lekami i zasnęłam.
Nazajutrz rozkaszlał się Mąż, po powrocie z pracy czuł się coraz gorzej.
Młodszy i Młody też chorują.
W piątek byliśmy wszyscy u lekarza.
A nad jeziorem było cudownie.
Ciepło, słonecznie, chłopcy kąpali się, budowali zamki z piasku, Młody z Mężem wybrali się na wycieczkę rowerem wodnym, a Młodszy testował huśtawki na placu zabaw.
Chętnie zabrałabym tam chłopców jeszcze we wrześniu, ale pewnie będzie coraz zimniej, a w domkach nie ma ogrzewania.
Żal mi trochę Męża, który chciał zwiedzić jeszcze jedno miasteczko (zaliczyliśmy zamek i kilka innych, ciekawych miejsc), a ja już nie miałam siły na jeżdżenie.
A jeśli chodzi o mój urlop - teoretycznie zaczął się 1.08., a w praktyce telefony i maile z pracy są kilka razy w tygodniu (czasem kilka razy dziennie), tuż przed wyjazdem musiałam podpisać jakieś dokumenty, więc zostałam odwołana z urlopu, a pod koniec sierpnia znów muszę pojawić się w pracy.  Wczoraj okazało się, że znów trzeba coś podpisać, ale po mojej informacji, że po prostu jestem chora i nawet odwołanie z urlopu nie pomoże, bo nie dam rady dojechać do pracy - okazało się, że może jednak ktoś inny to wszystko podpisze.
Teoretycznie urlop mam do 25 września. Teoretycznie. W praktyce od 31.08 pracuję, ciąg dalszy rekrutacji, sesja poprawkowa, zebrania itp.
Chyba po prostu jestem zmęczona.
I o ile do tej pory powtarzałam sobie, że przez te kilka dni wyjazdu na pewno odpocznę - teraz już nie mam czego powtarzać.
Chociaż... w październiku wyjeżdżam na szkolenie i na konferencję. Nie straszne mi nawet to, że jeszcze nie napisałam referatu i nie mam tematu na pracę, którą mam przedstawić na szkoleniu. Może wtedy trochę odpocznę. Szkoda tylko, że pojadę bez chłopców, bo to nie to samo.




wtorek, 7 sierpnia 2012

Wyprawa na mecz

Po powrocie z pracy Mąż oświadczył, że wieczorem wychodzimy na mecz. Całą rodziną.
Będzie fajnie.
Wcześniej Mąż planował wspomóc Teścia w pracach remontowych i upewnił się, że skończą o odpowiedniej porze, żebyśmy zdążyli na ten mecz.
Młodszy bardzo się ucieszył, bo już nie pamiętał ostatniego meczu, a Młodemu bardzo nie chciało się wychodzić z domu.
W końcu udało mi się zmobilizować Młodego, ubrać Młodszego, wpakować wszystkich do samochodu i ruszyliśmy.
W połowie drogi, tradycyjnie, już zaczęłam się zastanawiać, gdzie zaparkujemy.
Ale dzielnie podjechałam pod samą halę. A tam  - na parkingu ledwie kilka miejsc.
- Jesteś pewien, że ten mecz jest dzisiaj?
- Tak, przecież jest siódmy, napisali, że siódmego, sprawdzałem przed wyjściem...
Pomaszerowaliśmy w stronę hali. Trochę dziwnie, że główne wejście było zamknięte, ale obeszliśmy halę dookoła i weszliśmy bocznym wejściem. Tam, nad płytą lodowiska pochylało się dwóch panów, z których jeden zapytał:
- a państwo w jakiej sprawie? Bo obiekt dzisiaj właściwie jest zamknięty...
Okazało się, że nasi owszem, grają dziś mecz, ale nie w naszym mieście.
Rezultat był taki, że pojechaliśmy do parku, dzieci pobiegały na placu zabaw - ku ich ogromniej radości było prawie pusto, poszliśmy na lody - chłopcy zrobili sobie konkurs na najbardziej wysmarowaną lodami twarz i wróciliśmy do domu.
W całej tej historii jest jeszcze jeden pozytywny akcent - kiedy Młodszemu w czasie podróży spadł ludzik za siedzenie, po wyjściu z hali na spokojnie przekopałam bagażnik i miejsca pod siedzeniami - odnalazłam zaginione ponad miesiąc temu ulubione samochody Młodszego, moją spinkę do włosów, cukierka i mój telefon, który wpadł za siedzenie razem z ludzikiem, choć nikt tego nie zauważył.
Nie wiem, kiedy będzie następny mecz, ale wtedy sama sprawdzę, kiedy grają i gdzie.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Niedzielą

To miała być taka zwykła niedziela.
Może trochę mniej zwykła, z racji odpustu i zaproszenia na odpustową kolację do teściów. Miał być obiad, ale mąż wynegocjował kolację, bo przy upale obiad zrobiłam sama, lekki, a i tak chłopcy niewiele zjedli.
I właśnie kiedy kończyłam robić obiad, zadzwonił telefon.
Straż Graniczna potrzebowała tłumacza. Zastanawiałam się tylko przez kilka sekund.
Okazało się, że to nie tam, dokąd zazwyczaj jeździłam, ale w mieście, na wyprawę do którego Mąż namawiał mnie od kilku miesięcy - chciał, żebyśmy sobie zrobili taką jednodniową wycieczkę, połączoną ze zwiedzaniem zamku, spacerem po okolicy, degustacją lokalnych specjałów (nisko i wysokoprocentowych - ale tylko Mąż miał degustować, bo ja prowadzę).
Zjedliśmy obiad i pojechaliśmy. 40 kilometrów.
Po drodzy chłopcy zasnęli, więc odpadł plan, w którym zakładałam, że zostawię Męża z chłopcami przy zamku, a po tłumaczeniu po nich wrócę.
Kiedy dotarłam na miejsce, Starszy obudził się, Młodszy jeszcze spał.
To miało być krótkie tłumaczenie.
W sumie muszę przyznać, ze wszystko odbywało się w bardzo miłej atmosferze.
Ale wyszłam dopiero po dwóch godzinach.
Chłopcy w międzyczasie obejrzeli rynek, zjedli lody, pospacerowali trochę, ale do zamku się nie wybrali. A gdy już wyszłam - zamek był zamknięty i nie udało nam się go zwiedzić.
Będzie pretekst, żeby tam w najbliższym czasie wrócić, tym bardziej, że teraz znam już trasę.
Kolację odpustową teściowa przyniosła nam i zjedliśmy u siebie. W sumie fajnie było po podróży zjeść coś ciepłego.
I choć mieliśmy inne, niedzielne plany - było całkiem miło.
Mniej miłe jest to, że wyspani chłopcy nadal się bawią i ciągle nie mają ochoty się położyć...

czwartek, 2 sierpnia 2012

Kolej rzeczy?

Siedzę i dłubię tłumaczenie.
Orzeczenie rozwodu.
Kolejne w tym miesiącu.
A w sumie drugie, odkąd zajmuję się tłumaczeniami.
Do tej pory najczęściej tłumaczyłam akty urodzenia (czasem zgonu), akty małżeństwa, albo zaświadczenia o możliwości zawarcia małżeństwa.
Wiele moich byłych studentek zawierało małżeństwo poza granicami Polski. Tłumaczyłam im dokumenty.
Dziś wiem, że niektóre z nich są już po rozwodzie.
Niekoniecznie podoba mi się taka kolej rzeczy.
Łatwość, z jaką ludzie rezygnują ze związku, kiedy coś zaczyna się psuć.
Pewnie, łatwiej jest zrezygnować i sięgnąć po coś nowego.
Próby sklejania i naprawiania tego, co się psuje, są bardzo czasochłonne, nie zawsze gwarantują sukces.
Nie jest idealnie.
Ale nawet wtedy, kiedy złoszczę się o to, że kolejny raz proszę o to samo i nie ma rezultatu, albo jeszcze o to, że mówię, a on nie słucha - potem uświadamiam sobie, że i tak jestem ogromną szczęściarą.
Zasypiam obok kogoś, kogo kocham i komu ufam.
Ten ktoś złości mnie czasem przeokropnie, ale świadomość, że kocha mnie mimo wszystko sprawia, że nie potrafię długo się gniewać. Bo jak nie wybaczyć komuś, kto ma takie pokłady cierpliwości i sam potrafi tyle wybaczać?


poniedziałek, 23 lipca 2012

Jak się nie przewrócisz....

... to się nie nauczysz - tak mówili u mnie w domu, kiedy uczyłam się jeździć na łyżwach. Nie pamiętam, ile razy upadłam, ale jazdę na łyżwach uwielbiałam.
Za to zupełnie nie pamiętam, jak uczyłam się jeździć na rowerze. Mam wrażenie, że wsiadłam i pojechałam. Chyba przez moment tato biegł za rowerem, ale nie pamiętam żadnego patyka. Pamiętam pierwszy upadek - miałam dwa hamulce ręczne, jechałam z górki, zapomniałam, który hamulec jest przedni, który tylny i bałam się zahamować (że niby jak nacisnę za gwałtownie przedni, wylecę jak z katapulty). Skutek był taki, że zatrzymałam się dopiero, gdy przewróciłam się. Od tej pory zawsze hamowałam naciskając oba hamulce jednocześnie i do dziś nie pamiętam, który jest przedni, który tylny.
A dziś przewróciłam się na rowerze. Tandemem inaczej wjeżdża się na krawężnik, niż górskim rowerem, bez pasażera za plecami.
Jechałam z Młodym, Młodszego w foteliku wiózł Mąż.
W sumie nic się nie stało. Młodemu. Nie zraził się do rowerowych wycieczek. Trochę przestraszyła go     krew na moich palcach (nie miałam pojęcia, że obdarte opuszki palców mogą tak bardzo boleć), ale udawałam, że zupełnie nic mi nie jest. Na szczęście przewrotka miała miejsce blisko domu.
Dopiero po powrocie odkryłam obdarty łokieć i obdarte kolano.
Leżę teraz i zastanawiam się, czy jutro dam radę wsiąść na rower. Mam nadzieję, że tak, bo dzieciom bardzo spodobały się te rowerowe wycieczki, w najgorszym razie pojadą z tatą i dziadkiem.

niedziela, 22 lipca 2012

"Rower to jest świat..."

Z okazji 10. rocznicy ślubu postanowiliśmy kupić sobie tandem.
Na początku ten pomysł nie bardzo mi się podobał. Mąż miał swój rower, całkiem fajny, pomyślałam więc, że wystarczy, jeśli ja też kupię sobie nowy rower i będziemy jeździć razem.
Ale Mąż nalegał.
I słusznie.
Pierwsza jazda była dla mnie bardzo stresująca.
Przyzwyczajona, że przez tyle lat to ja siedzę za kierownicą, widzę drogę, podejmuję decyzje.
I nagle trzeba było przestawić się na inny sposób myślenia.
Po kilku okrążeniach bocznymi drogami - spodobało mi się.
A potem spodobało się Młodemu.
Ponieważ nadal nie opanował jazdy na dwóch kołach, a bardzo chciał jeździć z nami na rowerowe wycieczki - po wielu kombinacjach stanęło na tym, że ja wracam na stary rower (tyle lat na nim jeździłam, więc jeszcze trochę dam radę, ma dla mnie ciut za wysokie koła, ale na krótsze trasy nadaje się), do mojego roweru wrócił też fotelik, w którym przez lata jeździł Młody, a teraz jeździ Młodszy. Na tandemie jeździ Mąż z Młodym.
Jest fajnie. A byłoby jeszcze lepiej, gdybyśmy w okolicy mieli więcej ścieżek rowerowych.
I przetestowaliśmy jeszcze wersję tandem+fotelik - też się sprawdza, kiedy Młody jest u Babci, a my jedziemy tylko z Młodszym.
Odliczam dni do sierpnia, wciąż jeszcze pracuję.
Tegoroczna rekrutacja to jakiś cyrk po prostu.
Znów stada rodziców, kandydaci mający problemy z czytaniem ze zrozumieniem, błędy w systemie...
Na szczęście mam fajną ekipę z którą w tym roku rekrutuję.

sobota, 21 lipca 2012

Na nowym miejscu

Dojrzałam w końcu do przeprowadzki.
Długo czułam się emocjonalnie związana z onetowym blogiem.
Z wieloma blogami.
Ale odkąd problemy z publikowaniem notatek i komentarzy nasiliły się - niemal zupełnie przestałam bywać w blogowym świecie Onetu.
I brakuje mi blogowania (czasu trochę też, ale to nic nowego).
Pewnie z czasem zacznę urządzać to miejsce i dopasowywać je do mnie.
Na razie po prostu jestem.