niedziela, 13 stycznia 2013

Śnieżnie

Kilka dni temu znów zaczął padać śnieg. Tyle śniegu już w życiu widziałam, tyle razy zachwycałam się pierwszym śniegiem, a za każdym razem wolno wirujące płatki budzą we mnie jakieś nieopisane uczucie, bliskie wzruszeniu, wypełniające duszę poczuciem bezpieczeństwa i spokoju (złudne to poczucie, bo znika natychmiast po wyjściu z domu, kiedy trzeba usiąść za kółkiem i jechać w takich warunkach).
Kiedy jeszcze nie miałam prawa jazdy, uwielbiałam podróżować i patrzeć na padający śnieg.
Pamiętam jedną z podróży autobusowych do Francji, zimą, pod koniec grudnia. Wirujące płatki śniegu na autostradzie, podróż nocą, taki spokój niesamowity (nie zastanawiałam się wtedy, co myśli kierowca prowadząc ogromny autobus przy takiej pogodzie).
Dziś znów pada. Siedzę na przeciwko okna, za którym wysokie tuje pokrywa kolejna warstwa śnieżnych płatków. I nie widzę nic więcej. Ciemna zieleń przemieszana z bielą. Nawet niebo takie białe. I znów się rozczulam i zachwycam.
Pewnie za kilka godzin mój zachwyt zupełnie przeminie - będę musiała usiąść za kierownicą i pokonać 90 km (pracowita niedziela - mam zajęcia z zaocznymi).
Mało śpię ostatnio, ciężko mi wstać, kiedy budzik dzwoni, za niecały miesiąc mam tydzień urlopu i wyjeżdżam. Tymczasem zaczyna się ostatni tydzień zajęć, potem sesja, zaliczenia, spotkania przeróżnych komisji, zebrania - gdzieś w tym wszystkim bale przebierańców u chłopców, planowana wyprawa na sanki i kolejny rok nie nauczę się jeździć na nartach, bo zupełnie nie ma kiedy (choć tak blisko mam w góry).
Wirujące płatki śniegu mają w sobie coś magicznego.
Pamiętam jedną z powieści, która była lekturą obowiązkową na studiach - zaczynała się od opisu padającego śniegu i kilka razy przymierzałam się do jej lektury, za każdym razem zasypiając przy pierwszych stronach i opisach śniegu. W końcu przebrnęłam przez początek czytając go niemal na stojąco, a potem było już łatwiej, śnieg co prawda wracał, ale sama książka wcale nie działała na mnie usypiająco (jedna z fajniejszych powieści, jakie czytałam - "Król się nudzi" J. Giono).
Podnoszę głowę, spoglądam ponad ekran komputera i znów przyciąga mnie wirowanie płatków.
Jest tak śnieżnie, tak biało i cudownie. Taką zimę lubię. (Poniżej widok z innego okna, jakość średnia, bo zdjęcie z telefonu, ale właśnie tak u nas teraz wszystko wygląda).



piątek, 4 stycznia 2013

On the road

Wróciliśmy właśnie z kina. Nie dotarliśmy na pizzę, ale i tak było fajnie - dobrze czasem wyjść wieczorem (wieczorem łatwiej, niż w dzień, dzieci u dziadków, idą spać, więc obecność dziadków ogranicza się po prostu do tego, że są obok).
Wyszliśmy z filmu i doszliśmy do wniosku, że powinniśmy jeszcze raz przeczytać książkę. Wiele rzeczy nam umknęło podczas lektury, wiele zapomnieliśmy, może dzięki temu film oglądało się bardzo dobrze, choć to dość specyficzny obraz. W sumie oglądając "W drodze" nie odczułam tego, że film długo trwa (137 minut, jeśli dobrze pamiętam). I mam wrażenie, że fotele na małej sali są wygodniejsze od foteli na dużej.
Lubię nasze kino, bo ma tylko dwie sale (dużą i małą), na dużej tłumy i hity (dziś "Hobbit"), a na małej byłam ja, mąż i jeszcze dwie osoby.

Teraz powinnam zabrać się za poprawianie prac studentów (chyba mam jeszcze takie, które od listopada czekają na sprawdzenie...). Wiem, jak mnie męczyło czekanie na poprawioną pracę czy wyniki testu, dlatego staram się testy poprawiać najszybciej, jak to możliwe. Z wypracowaniami w tym roku jest trochę inaczej - nie poprawiam ich na bieżąco, bo nie mam kiedy, ale one są jakby dodatkowym elementem zajęć i nie wpływają na ocenę końcową (to bardziej dla samych studentów, żeby mieli świadomość, jakie błędy popełniają i jak można to poprawić). Ale i tak niezbyt mi dobrze z tym, że tak długo trwa to poprawianie prac.
I choć reszta wieczoru upłynie na sprawdzaniu wypracowań i testów, a nie w ulubionej pizzerii, bezcenna jest świadomość, że mąż jest obok, że ogląda film, że mogę podnieść oczy znad kartek i na niego spojrzeć, że przyniesie herbatę albo kanapkę, że po prostu jest. 

środa, 2 stycznia 2013

Nowy Rok - stara bieda

- tak mawiała moja Babcia.

Zaczęłam Nowy Rok z przeziębieniem, dodatkowymi kilogramami i zmęczeniem po tygodniu świętowania. Z ulgą zawiozłam dzieci do szkoły i przedszkola. 
Pipek tradycyjnie marudził rano, ale kiedy wyszłam otwierać bramę - dokończył śniadanie i gdy wróciłam, zastałam go już w kurtce i czapce, gotowego do wyjścia.
Jelonek też nie był zadowolony, że wraca do przedszkola, a jego płacz Pipek skwitował: "i tak ci to nic nie da" - dobrze, że przynajmniej jedno dziecko pojęło, że marudzeniem świata nie zmieni ;)

W ostatni dzień roku wybrałam się na zakupy do sklepu z bielizną. Trafiłam na panią, która chyba przeszła jakieś szkolenie, bądź naczytała się sporo o właściwym dobieraniu bielizny. Doceniam ogromnie, że się starała, a jeszcze bardziej to, że przed każdym wejściem do przymierzalni pytała, czy mam coś na sobie. W każdym razie przyszłam, podałam rozmiar bielizny, którą miałam na sobie i poprosiłam o coś większego (z racji tych dodatkowych kilogramów...), a pani na starcie stwierdziła (pewnie wynik założenia, że przecież każda kobieta na pewno ma źle dobrany biustonosz i na pewno za luźny obwód pod biustem), że obwód musi być mniejszy (Noszę obwód mniejszy o 5 cm niż w czasach liceum, a z pewnością przybyło mi od tego czasu 10 równomiernie rozłożonych kilogramów).
Podała 70. Z trudem zapięłam się i poczułam, jak moje żebra są miażdżone przez fiszbiny, poprosiłam o 75 (taki noszę, a i tak  w takim czuję się jak w gorsecie). Dostałam 75. A potem było dopasowywanie miseczki. 
Przymierzyłam chyba dwadzieścia biustonoszy po to, by na koniec odkryć, że jedyny, który mi odpowiada, wygląda identycznie jak ten, w którym przyszłam, tylko miseczkę ma o dwa rozmiary większą. Rozczarowana wróciłam do domu z postanowieniem, że w najbliższym czasie (taaa... pewnie dopiero po 17.02) odwiedzę sklepy w sąsiednich miastach. A to miały być zakupy na poprawę nastroju.

Pipek i Jelonek w czasie świąt zamienili się w jakieś paskudne, złośliwe trolle. Może też moje przeziębienie i ból głowy przyczyniły się do tego, że intensywniej odbierałam każdą ich kłótnię, każdy problem. 

Jestem koszmarnie zmęczona. Zaległości w pracy mają coraz większe rozmiary, a ja właściwie i tak marzę o tym, żeby stanąć na nogi i po prostu popracować. I - ku mojemu zdziwieniu - nawet nie tyle potrzeba mi pracy ze studentami, co porządkowania papierów w ciszy gabinetu.

W kwestii papug- nie pamiętam, czy pisałam, że w maju dostaliśmy trzecią papugę. Samca. Śliczny, dość oswojony i rozrabiający. Ale pomyśleliśmy, że będzie lepiej, jeśli układ będzie wyrównany - 2-2. Byłam przed świętami u hodowcy, który powiedział, że nie może dać 100% gwarancji na to, że sprzedaje mi samicę (jest młodziutka), ale szanse są spore.
Perła (nowa samica) rzeczywiście jest samicą (na razie jej zachowanie na to wskazuje), mistrzynią w zrzucaniu karmideł i poidła. Nie do końca radzi sobie z powrotami do klatki, więc najczęściej wygląda to tak, że siada na żerdce, a my razem z żerdką przenosimy ją do klatki, gdzie przesiada się na inną żerdkę.
Ogólnie - hałasu jest tyle samo, co przy 3 papugach (przy trzeciej poziom hałasu wzrósł, bo nowy bardzo ładnie i często ćwierka), śmiecą trochę więcej i karmy szybciej ubywa, Ale obserwowanie relacji w papuzim światku daje sporo radości, dzieciom też, co mnie bardzo cieszy (jasne, Pipek wolałby psa, Jelonek kota, ale mamy papugi i w najbliższym czasie to się raczej nie zmieni).

Z powodu chrypki i bólu gardła mało mówię, pewnie dlatego zrekompensowałam to sobie wypisując się intensywnie na blogu.

Nie wiem, czy mam jakieś noworoczne postanowienia, ale na pewno w tym roku chciałabym "wytresować" dzieci (żeby się źle nie kojarzyło - chodzi mi o wypracowanie pewnych zachowań i nawyków). Ale i tak muszę zacząć od "wytresowania" samej siebie.