sobota, 18 sierpnia 2012

Po urlopie.

Tak, jesteśmy już po urlopie. A właściwie po urlopie Męża.
Na tegoroczne wakacje przewidział dwa (tak!) dni urlopu, co w praktyce przełożyło się na nasz wyjazd w minioną sobotę - mieliśmy zostać nad jeziorem do środy włącznie, ale od wyjazdu czułam się coraz gorzej i we wtorek zdecydowałam, że wracamy - w środę nie miałabym już jak siedzieć za kółkiem, a w czwartek Mąż musiał iść do pracy.
Bałam się tej podróży, zatkany nos, boląca głowa, prawie 200 km, z czego większość autostradami, ale to jednak trochę czasu za kółkiem.
Na początku odliczaliśmy kilometry do autostrady - mieliśmy wybór, czy jechać krajowymi drogami, czy autostradą, postawiliśmy na autostradę, wychodząc z założenia, że skoro źle się czuję, autostradą będziemy szybciej i łatwiej.
To było jednak błędne założenie.
Kiedy pobraliśmy bilet i zjeżdżaliśmy na autostradę, naszym oczom ukazał się gigantyczny korek. W pierwszej chwili stwierdziłam, że to pewnie ci, którzy zjeżdżają z autostrady i czekają przed bramkami, żeby zapłacić.
Znów się pomyliłam.
Na autostradzie wszystko stało. Tiry, osobówki, jedynie jakiś chłopak na motorze przemknął między pojazdami.
Zgasiłam silnik.
Mąż wyszedł dowiedzieć się, co się dzieje.
Młodszy zasnął chwilę wcześniej, a Starszy zameldował, że właśnie rozbolał go brzuch.
- Pięknie - pomyślałam - miało być szybciej...
Kilka kilometrów dalej był wypadek.
Po dwudziestu minutach od wjechania na autostradę, wreszcie coś ruszyło. Nie pytałam, jak długo stali pozostali.
Jazda była potwornie męcząca, dwa pasy, samochody, które jadą w niewielkiej odległości od siebie, hamowanie co chwilę, a ja znów odliczałam kilometry do końca tej autostrady - na następnej ruch jest mniejszy i są trzy pasy, miałam nadzieję, że wreszcie odetchnę.
Przed zmianą autostrady jeszcze postój na bramkach - około pół godziny, Młodszy obudził się i z Młodym marudzili na zmianę.
W końcu ostatnie 40 km do domu. Moja ulubiona autostrada prawie pusta, dojechaliśmy błyskawicznie. W mieście też nie było korków (zrobiło się późno).
Padłam.
Nafaszerowałam się lekami i zasnęłam.
Nazajutrz rozkaszlał się Mąż, po powrocie z pracy czuł się coraz gorzej.
Młodszy i Młody też chorują.
W piątek byliśmy wszyscy u lekarza.
A nad jeziorem było cudownie.
Ciepło, słonecznie, chłopcy kąpali się, budowali zamki z piasku, Młody z Mężem wybrali się na wycieczkę rowerem wodnym, a Młodszy testował huśtawki na placu zabaw.
Chętnie zabrałabym tam chłopców jeszcze we wrześniu, ale pewnie będzie coraz zimniej, a w domkach nie ma ogrzewania.
Żal mi trochę Męża, który chciał zwiedzić jeszcze jedno miasteczko (zaliczyliśmy zamek i kilka innych, ciekawych miejsc), a ja już nie miałam siły na jeżdżenie.
A jeśli chodzi o mój urlop - teoretycznie zaczął się 1.08., a w praktyce telefony i maile z pracy są kilka razy w tygodniu (czasem kilka razy dziennie), tuż przed wyjazdem musiałam podpisać jakieś dokumenty, więc zostałam odwołana z urlopu, a pod koniec sierpnia znów muszę pojawić się w pracy.  Wczoraj okazało się, że znów trzeba coś podpisać, ale po mojej informacji, że po prostu jestem chora i nawet odwołanie z urlopu nie pomoże, bo nie dam rady dojechać do pracy - okazało się, że może jednak ktoś inny to wszystko podpisze.
Teoretycznie urlop mam do 25 września. Teoretycznie. W praktyce od 31.08 pracuję, ciąg dalszy rekrutacji, sesja poprawkowa, zebrania itp.
Chyba po prostu jestem zmęczona.
I o ile do tej pory powtarzałam sobie, że przez te kilka dni wyjazdu na pewno odpocznę - teraz już nie mam czego powtarzać.
Chociaż... w październiku wyjeżdżam na szkolenie i na konferencję. Nie straszne mi nawet to, że jeszcze nie napisałam referatu i nie mam tematu na pracę, którą mam przedstawić na szkoleniu. Może wtedy trochę odpocznę. Szkoda tylko, że pojadę bez chłopców, bo to nie to samo.




wtorek, 7 sierpnia 2012

Wyprawa na mecz

Po powrocie z pracy Mąż oświadczył, że wieczorem wychodzimy na mecz. Całą rodziną.
Będzie fajnie.
Wcześniej Mąż planował wspomóc Teścia w pracach remontowych i upewnił się, że skończą o odpowiedniej porze, żebyśmy zdążyli na ten mecz.
Młodszy bardzo się ucieszył, bo już nie pamiętał ostatniego meczu, a Młodemu bardzo nie chciało się wychodzić z domu.
W końcu udało mi się zmobilizować Młodego, ubrać Młodszego, wpakować wszystkich do samochodu i ruszyliśmy.
W połowie drogi, tradycyjnie, już zaczęłam się zastanawiać, gdzie zaparkujemy.
Ale dzielnie podjechałam pod samą halę. A tam  - na parkingu ledwie kilka miejsc.
- Jesteś pewien, że ten mecz jest dzisiaj?
- Tak, przecież jest siódmy, napisali, że siódmego, sprawdzałem przed wyjściem...
Pomaszerowaliśmy w stronę hali. Trochę dziwnie, że główne wejście było zamknięte, ale obeszliśmy halę dookoła i weszliśmy bocznym wejściem. Tam, nad płytą lodowiska pochylało się dwóch panów, z których jeden zapytał:
- a państwo w jakiej sprawie? Bo obiekt dzisiaj właściwie jest zamknięty...
Okazało się, że nasi owszem, grają dziś mecz, ale nie w naszym mieście.
Rezultat był taki, że pojechaliśmy do parku, dzieci pobiegały na placu zabaw - ku ich ogromniej radości było prawie pusto, poszliśmy na lody - chłopcy zrobili sobie konkurs na najbardziej wysmarowaną lodami twarz i wróciliśmy do domu.
W całej tej historii jest jeszcze jeden pozytywny akcent - kiedy Młodszemu w czasie podróży spadł ludzik za siedzenie, po wyjściu z hali na spokojnie przekopałam bagażnik i miejsca pod siedzeniami - odnalazłam zaginione ponad miesiąc temu ulubione samochody Młodszego, moją spinkę do włosów, cukierka i mój telefon, który wpadł za siedzenie razem z ludzikiem, choć nikt tego nie zauważył.
Nie wiem, kiedy będzie następny mecz, ale wtedy sama sprawdzę, kiedy grają i gdzie.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Niedzielą

To miała być taka zwykła niedziela.
Może trochę mniej zwykła, z racji odpustu i zaproszenia na odpustową kolację do teściów. Miał być obiad, ale mąż wynegocjował kolację, bo przy upale obiad zrobiłam sama, lekki, a i tak chłopcy niewiele zjedli.
I właśnie kiedy kończyłam robić obiad, zadzwonił telefon.
Straż Graniczna potrzebowała tłumacza. Zastanawiałam się tylko przez kilka sekund.
Okazało się, że to nie tam, dokąd zazwyczaj jeździłam, ale w mieście, na wyprawę do którego Mąż namawiał mnie od kilku miesięcy - chciał, żebyśmy sobie zrobili taką jednodniową wycieczkę, połączoną ze zwiedzaniem zamku, spacerem po okolicy, degustacją lokalnych specjałów (nisko i wysokoprocentowych - ale tylko Mąż miał degustować, bo ja prowadzę).
Zjedliśmy obiad i pojechaliśmy. 40 kilometrów.
Po drodzy chłopcy zasnęli, więc odpadł plan, w którym zakładałam, że zostawię Męża z chłopcami przy zamku, a po tłumaczeniu po nich wrócę.
Kiedy dotarłam na miejsce, Starszy obudził się, Młodszy jeszcze spał.
To miało być krótkie tłumaczenie.
W sumie muszę przyznać, ze wszystko odbywało się w bardzo miłej atmosferze.
Ale wyszłam dopiero po dwóch godzinach.
Chłopcy w międzyczasie obejrzeli rynek, zjedli lody, pospacerowali trochę, ale do zamku się nie wybrali. A gdy już wyszłam - zamek był zamknięty i nie udało nam się go zwiedzić.
Będzie pretekst, żeby tam w najbliższym czasie wrócić, tym bardziej, że teraz znam już trasę.
Kolację odpustową teściowa przyniosła nam i zjedliśmy u siebie. W sumie fajnie było po podróży zjeść coś ciepłego.
I choć mieliśmy inne, niedzielne plany - było całkiem miło.
Mniej miłe jest to, że wyspani chłopcy nadal się bawią i ciągle nie mają ochoty się położyć...

czwartek, 2 sierpnia 2012

Kolej rzeczy?

Siedzę i dłubię tłumaczenie.
Orzeczenie rozwodu.
Kolejne w tym miesiącu.
A w sumie drugie, odkąd zajmuję się tłumaczeniami.
Do tej pory najczęściej tłumaczyłam akty urodzenia (czasem zgonu), akty małżeństwa, albo zaświadczenia o możliwości zawarcia małżeństwa.
Wiele moich byłych studentek zawierało małżeństwo poza granicami Polski. Tłumaczyłam im dokumenty.
Dziś wiem, że niektóre z nich są już po rozwodzie.
Niekoniecznie podoba mi się taka kolej rzeczy.
Łatwość, z jaką ludzie rezygnują ze związku, kiedy coś zaczyna się psuć.
Pewnie, łatwiej jest zrezygnować i sięgnąć po coś nowego.
Próby sklejania i naprawiania tego, co się psuje, są bardzo czasochłonne, nie zawsze gwarantują sukces.
Nie jest idealnie.
Ale nawet wtedy, kiedy złoszczę się o to, że kolejny raz proszę o to samo i nie ma rezultatu, albo jeszcze o to, że mówię, a on nie słucha - potem uświadamiam sobie, że i tak jestem ogromną szczęściarą.
Zasypiam obok kogoś, kogo kocham i komu ufam.
Ten ktoś złości mnie czasem przeokropnie, ale świadomość, że kocha mnie mimo wszystko sprawia, że nie potrafię długo się gniewać. Bo jak nie wybaczyć komuś, kto ma takie pokłady cierpliwości i sam potrafi tyle wybaczać?